Recenzja filmu „Moje córki – krowy”.

W Łucku w ramach  Dni Polskiego kina, 8-12 października, można było obejrzeć najlepsze i najnowsze polskie filmy. Jeden z nich – Moje córki krowy(Komedia/Dramat) Wzruszająca i zabawna historia dwóch sióstr, które postawione w trudnej sytuacji życiowej zmuszone są współdziałać, mimo wzajemnej niechęci.

Mamy tu rodzinny trójkąt – ojca i dwie córki, które na skutek poważnej choroby matki muszą zrewidować swoje podejście do życia i siebie samych.

Marta (Agata Kulesza), to celebrytka po przejściach, z psychoterapią włącznie, gwiazda popularnych seriali, ma 42 lata, jest silna i dominująca. Pomimo sławy i pieniędzy wciąż nie może ułożyć sobie życia. Niestabilna emocjonalnie 40-letnia Kasia (Gabriela Muskała) , rozhisteryzowana nauczycielka, tkwi w dalekim od ideału małżeństwie (w roli męża Marcin Dorociński), wychowując nastoletniego syna. No i ojciec (Marian Dziedziel – Ojciec Marty i Kasi) który – jak powie Marta – jest mężczyzną ich życia, i o którego względy czterdziestoletnie córki nieustannie rywalizują Siostry niezbyt za sobą przepadają, kompletnie nie rozumieją i nawet nie starają się zrozumieć swoich życiowych wyborów. Choroby, a w konsekwencji utrata jednego z rodziców zmuszają je do wspólnego działania. Kobiety stopniowo zbliżają się do siebie, odzyskują utracony kontakt, co wywołuje szereg tragikomicznych sytuacji.

„Moje córki krowy” to ciepła, pozbawiona fałszu i tanich wzruszeń opowieść o relacjach rodzinnych. Prawdziwa, jak samo życie – czasem smutna, czasem wesoła. „Moim marzeniem jest takie skonstruowanie filmu, żeby widz na zmianę śmiał się i płakał, ale żeby wyszedł z kina zbudowany, a nie podłamany.” – Kinga Dębska, reżyserka. I to się udało.

Poruszający komediodramat rodzinny. Wzrusza bez ckliwych i sentymentalnych odlotów. Bawi bez żenujących żartów i wymuszonych gagów. Po prostu mądre, głębokie i kapitalnie zagrane kino, któremu w subtelny sposób udaje się dotknąć istoty życia.

To praktycznie zasada, że filmami, którym udaje się o życiu mówić najwięcej, są te, które blisko ocierają się o tematykę śmierci. Nie inaczej jest tutaj i nie jest to żadne spoilerowanie, ponieważ zawiązanie akcji następuje w pierwszych sekwencjach filmu. Wyczuwalna bliskość i niejaka „opcjonalność” śmierci bliskiej osoby stanowi dla bohaterów sprawdzian ich prawdziwych uczuć, związków rodzinnych i dojrzałości, a dla akcji filmu – jej katalizator.
Dębska opowiada w kapitalny sposób. Zresztą nagrody dziennikarzy i publiczności na festiwalu w Gdyni są tego wystarczającą rękojmią. Widać w tym filmie nie tylko znakomity warsztat, ale też pomysły i lekkość – mamy poczucie, że reżyserka trzyma życie za pysk, zna je od podszewki, nie gra po prostu fałszywych nut. Trudno się zresztą dziwić: jako doświadczona reżyserka seriali, które co tydzień ogląda pół Polski, wie jak mało kto, że życie jest nowelą, raz przyjazną a raz wrogą. Nie mówię tego z ironią. Mimo, że wydawać się może, że niektóre żarty już gdzieś słyszeliśmy, w dalszym ciągu śmieszą. Mimo że rodzinne dramaty nie są jakimiś historiami nie z tej ziemi – zaciskamy palce na oparciu fotela.
To również zasługa aktorów. Kulesza – jak zwykle zresztą – jest klasą samą w sobie. Pewnego rodzaju odkryciem jest Gabriela Muskała – powszechnie uznana artystka, ale w jakiś niezrozumiały sposób omijają ją ważne role, na które z pewnością zasługuje. Partnerują im mężczyźni – udający silnych, ale w gruncie rzeczy to faceci, którymi cały czas trzeba się opiekować. Marian Dziędziel, typowa głowa rodziny, architekt na emeryturze, gra tu pierwsze skrzypce, ale przecież nie można powiedzieć, że nie dorównuje mu na drugim planie groteskowy Marcin Dorociński, świetny Jeremi Protas czy pokazujący klasę w chyba każdym filmie Łukasz Simlat. Osobnym wątkiem jest rola Małgorzaty Niemirskiej – matki i żony, od której choroby wszystko się zaczyna, ale tutaj nie mogę powiedzieć więcej. Powoli zresztą przyzwyczajamy się w Polsce do aktorstwa, które w coraz większej liczbie filmów jest naprawdę wysokiej próby. I nawet jeśli w jakichś produkcjach doświadczamy mielizn scenariuszowych czy reżyserskich wpadek, to aktorzy niejednokrotnie potrafią umiejętnie je zatuszować. Na szczęście tu nie ma takiej potrzeby – wszystko jest w filmie Kingi Dębskiej na właściwym miejscu.
Być może to, co w „Moich córkach” najbardziej porusza i pozwala zarazem najbardziej się z jego bohaterami identyfikować, to fakt, że to w gruncie rzeczy zwykli ludzie. I jak w pamiętnym reżyserskim debiucie Roberta Redforda („Ordinary people”), muszą po prostu na swój własny sposób, jak zresztą kiedyś każdy z nas, zmierzyć się z ostatecznością. Są w gruncie rzeczy głęboko się kochającą rodziną, jednak wewnętrznie poróżnioną narastającą przez lata frustracją, rywalizacją, niespełnieniem. I hipokryzją. Wrzuceni w bardziej wymagającą sytuację muszą zrzucić maski, zbliżyć się do siebie lub zupełnie zerwać związki. Dębska na szczęście niczego definitywnie nie rozstrzyga. Bo wie, i mówi to nam otwarcie, że niczego nie można wiedzieć raz na zawsze.

Najnowsze aktualności

Jesteśmy na: