„QUO VADIS” – RECENZJA FILMU
Powieść „Quo vadis” wielokrotnie była przenoszona na ekran. Z różnymi rezultatami. Bywało, że ekranizacje okazywały się komercyjnymi sukcesami, o większości jednak kino wolałoby zapomnieć. Żadna z nich nie oddała w pełni bogactwa myśli i wątków zawartych w powieści Sienkiewicza. To właśnie sprawiło, że Jerzy Kawalerowicz podjął się kolejnej próby, o której myślał już 30 lat temu, tuż po sukcesie „Faraona”. Zamysł nakręcenia wielkiej epickiej opowieści mu się jednak nie udał, a powstałe „dzieło” nie należy do najwybitniejszych osiągnięć polskiej kinematografii.
Akcja „Quo vadis” rozgrywa się w czasach Nerona. Rzym wchodzi w I wiek naszej ery, w okres rozkwitu Cesarstwa Rzymskiego. Panuje w nim wyjątkowa demoralizacja. Rzymianie czczą swych bogów, składają im ofiary, bawiąc się przy tym hucznie. W mieście, w którym nie sposób było uczynić kroku, by nie natknąć się na jakieś bóstwo, chrześcijanie (których było już wówczas kilkadziesiąt tysięcy) nie składali ofiar pogańskim bożkom i unikali poświęconych nim uroczystości. Odrzucali także powszechną wówczas boską cześć dla władcy. Rewolucyjne poglądy chrześcijan, ich tajemnicze modły i aktywność w pozyskiwaniu nowych członków, a także potępianie powszechnie przyjętego rzymskiego porządku moralnego, wzbudzały podejrzenia i niechęć mieszkańców miasta i władz. W obliczu paniki związanej z pożarem metropolii zarzucono im nie tyle zbrodnię podpalenia, co nienawiść ku rodzajowi ludzkiemu. Poddano ich niesamowitym męczarniom: rozszarpywaniu przez dzikie zwierzęta, krzyżowaniu, robiono z nich żywe pochodnie. Tę prawdę o starożytnych czasach film Kawalerowicza oddaje znakomicie. Pokazuje nam cały przekrój społeczeństwa, rządzących w nim praw i zwyczajów a także rodzących się konfliktów. Obrazuje przemoc, walkę, nienawiść, ale także wybaczenie i miłość. Wielką władzę i jej upadek.
Na tle tych konfliktów rozgrywa się historia miłosna Winicjusza i Ligii – poganina i chrześcijanki, ówczesnego playboya i skromnej dziewczyny. Cały ten film to dla mnie nie tyle historia ówczesnego świata, co opowieść o zamieszkujących go ludziach. Oczywiście najbardziej rozbudowaną postacią jest Petroniusz – mistrz dobrego smaku, „arbiter elegantiarum”, reprezentujący największe wartości dojrzałej kultury antycznej. Człowiek o wyrobionym guście estetycznym, lecz nie bawiącym się w moralność. Zachowujący dystans do otaczającego go zgiełku życia, a jednocześnie umiejący czerpać z niego pełnymi garściami. Należy do świata, który już odchodzi, spychany w zapomnienie przez prymitywizm plebsu i rozpasanie władców. Obsada głównych ról, jak zawsze przy tego typu produkcjach, poprzedzona była ogólnonarodową dyskusją. Największe kontrowersje wzbudził właśnie filmowy Petroniusz, czyli Bogusław Linda. Aktor, zazwyczaj kojarzony ze stereotypem wykreowanego przez wulgarne sensacyjne filmy Władysława Pasikowskiego twardziela. I takie w pierwszych scenach odbieramy wrażenie. Jednak w miarę rozwoju akcji, Linda wydaje się znakomicie oddawać mądrość i ewoluującą szlachetność swojej postaci, a jednocześnie ukazuje jej cynizm, rozpustę i egoizm (co bądź co bądź niedalekie jest od roli Franza z „Psów”).
Drugą ważną postacią dramatu jest Neron – błazen i despota, nie pozbawiony jednak pewnej mądrości (a raczej chytrości) i talentu. Przydały się tu umiejętności wokalne grającego go Michała Bajora. Dla mnie dodatkowo była to obsada trafiona w dziesiątkę – moja niechęć do pana Bajora jako aktora i muzyka jest równie wielka jak odraza, jaką powinien wzbudzać w widzach filmowy Neron. A jest on znakomicie przedstawiony jako przebiegły i samolubny morderca, chorobliwie przy tym zazdrosny o swoją wielkość i autorytet artysty. Czasem przy tym bezbronny jak małe dziecko, nie umiejący, w czasach wielkiego przełomu epoki, sprostać wymogom tych burzliwych czasów ani jako władca, ani jako artysta, ani nawet jako człowiek. Trzecim niezmiernie ważnym bohaterem jest Chilon Chilonides – filozof i oszust, brawurowo zagrany przez Jerzego Trelę. Zarówno warsztat aktorski jak i warunki fizyczne aktora pozwoliły mu oddać charakter tej najbardziej plugawej i najbardziej chyba tragicznej z filmowych postaci. Jesteśmy obserwatorami jego znamiennej przemiany z pijaka, który jest w stanie sprzedać wszystko, by tylko dostać się do cesarskiego tronu, w pełnego pokory i bólu, świadomego swoich błędów człowieka. Głównym zaś atutem pary głównych bohaterów wątku miłosnego, Winicjusza i Ligii, jest świetna prezencja. Gra panny Mielcarz jest właściwie poprawna, choć nijaka, natomiast w pamięci pozostaje na pewno jej ładna buzia i figura. I tu trudno się dziwić – para kochanków powinna przede wszystkim przyciągać widza urodą. Przyznam jednak, że miło zaskoczyła mnie dość profesjonalna i poważna gra Pawła Deląga, który daleki jest tutaj od mizernych wystąpień znanych z polskich seriali. Trzeba przyznać, że nie ma tu chybionych postaci, choć drewniany w ruchach i mowie Rafał Kubacki, mógłby pokazywać się na ekranie zdecydowanie rzadziej, a jeszcze mniej się odzywać.
Aktorstwo to wielki atut tego filmu. Promocja „Quo vadis” opiera się jednak nie na ludziach, którzy go tworzyli, ale na rozmachu i przepychu, który rzekomo realizacji towarzyszy. „Superprodukcja”, „18 mln dolarów” to słowa, które powtarzają się najczęściej. Przy produkcji wykorzystano najnowocześniejszą technikę i efekty komputerowe. Większość tych pieniędzy pochłonęła zapewne budowa dekoracji: pałacu Nerona, ogrodów Plaucjuszów, amfiteatru rzymskiego, willi Cezara w Akcjum z tarasem i fantastycznym widokiem na morze, palącego się Zatybrza. Plenery kręcono w malowniczej Tunezji i Francji. Wymagało to zdecydowanie ogromnych nakładów finansowych. W ramach ciekawostki warto tu przytoczyć kilka liczb: do uszycia kostiumów zużyto 17,5 km materiałów, do charakteryzacji użyto 1000 szminek i 10 kg pudru, na planie przygotowano ponad 6 ton jedzenia, w ujęciach wystąpiło ponad 1850 statystów. Liczby porażają, rozmach również. Najlepiej jednak prezentuje się on na statycznych planach. Kiedy akcja zaczyna się rozkręcać i pokazywany jest płonący Rzym, walący się dach fasady sprawia wrażenie zrobionego z tektury, nie zaś z ciężkich bloków kamiennych, a rozszarpywanie chrześcijan przez lwy, bardziej przypomina zabawy z dużym kotem niż krwawą, przerażającą rozprawę. Być może realizatorzy dbali o wrażliwość dzieci, które tłumnie w ramach szkolnych zajęć odwiedzać będą kina. Wydaje mi się jednak, że więcej krwi i przemocy jest w kreskówkach typu „Tom i Jerry” niż w filmie Kawalerowicza. Tym bardziej pojawia się pytanie: gdzie te obiecane efekty specjalne? Gdzie właściwie podziało się te reklamowane 18 mln dolarów?
Film zrealizowany został, mimo kaprysów pogody i innych trudności, w rekordowym tempie. Może właśnie za szybko, by powstało dzieło, które powaliłoby widzów na kolana, a przynajmniej usatysfakcjonowało długie oczekiwania pobudzane niesamowicie rozbudowaną kampanią reklamową. Swoistym fenomenem, szczególnie dla zachodniego świata filmu, jest fakt, iż w kraju mającym 40 mln mieszkańców kręci się film o budżecie kilkunastu milionów dolarów. Film, który nie ma szans zwrócić się na małym polskim rynku, a z racji swojej nijakości i słabości (pomijając samą fabułę) nie jest w stanie się sprzedać na Zachodzie. Nie uniknie on tam porównania „Gladiatorem”, mimo iż tego rodzaju zestawienia są z gruntu bezsensowne. Ubiegłoroczny laureat Oskarów, choć osadzony niemalże w tych samych miejscach i epoce, nastawiony jest na rozmach i uwielbienie dla cech takich jak męstwo, honor. „Quo vadis” zaś to przede wszystkim dramat władzy, wiary (głównie jako religii) i miłości. To film o uczuciach, a nie zdarzeniach, historia z bardzo wyraźnie nakreślonym światopoglądem, niekoniecznie zrozumianym przez pędzącego przez życie na oślep współczesnego człowieka, którego męczyć będzie brak akcji i dłużyzny, sięgające zenitu w ostatnich 15 minutach projekcji.
Na pewno było to jak na razie największe przedsięwzięcie w dziejach polskiego kina. Z przykrością tylko można stwierdzić, że przedsięwzięcie (pomijając parę kreacji aktorskich) na wskroś chybione.